Damian Bałdys
Być może czytałeś moje świadectwo pt. : „Głupi ma szczęście”. Może wzruszyło Cię to, co przeczytałeś. Czytając niektóre komentarze, można było odnieść takie wrażenie. Tym razem chcę się podzielić jeszcze innymi cudami Pana Boga w moim życiu, które dokonały się rok wcześniej od szalonej wizyty w Rzymie...
Jeśli masz odrobinę cierpliwości i czasu zapraszam cię do odbycia ze mną w wyobraźni tej niezwykłej przygody.
Pierwsza pielgrzymka katechetów "Autostop 2003"
Studenci mają szalone pomysły! Wraz z moim kolegą Damianem jako studenci teologii i początkujący katecheci postanowiliśmy się udać do Medjugorje w Bośni i Harcegowinie. Nigdy wcześniej tam nie byłem, jedynie słyszałem z książek i opowiadań m.in. Damiana, który tam już kiedyś był, że ponoć objawia się tam Matka Boża, ale Kościół jeszcze nie uznał tego miejsca gdyż objawienia nadal trwają. Jako znani krytykanci naszego wydziału, chcieliśmy dokładniej zbadać jak to tam wszystko wygląda. W dojazdach autostopem mieliśmy już wprawę, a szczególnie mój kolega. Ale tym razem to było wyzwanie. Założenia taktyczne były następujące: nie zabieramy namiotu, tylko śpiwór, karimate, trochę ubrań i żywności oraz gitarę po to, żeby ewentualnie zbierać pieniądze, gdy się okaże to konieczne. Liczyliśmy, że do tygodnia dojedziemy, po przyjeździe na miejsce wykupujemy jeden nocleg, żeby się umyć, potem mieszkamy pod gołym niebem przez tydzień, a przed wyjazdem znowu wykupujemy nocleg, w wiadomym celu. Damian mówił, że noclegi są tam drogie no a my byliśmy przecież biednymi studentami.
Z Sercem Jezusa w drogę
Wyruszyliśmy z miasta Damiana, czyli z Żor. W dniu uroczystości Najświętszego Serca Pana Jezusa. Dziś wiem, że Bóg kierował tym wyjazdem. I tylko Jemu wiadome jest, dlaczego jakiś kierowca tira, który kilka dni wcześniej podwoził Damiana polecił udać się przez przejście graniczne w Chyżne, a nie w Cieszynie. Myślę, że nikt na naszym miejscu nie wybierałby się taką drogą okrężną. Więc wyszliśmy na drogę, żeby pokonać prawie 200 km do granicy. Na początku metoda, jaką stosowaliśmy była bardzo skuteczna, choć strasznie zabobonna. Jak tylko zaczynaliśmy pierwsze wersy różańca lub koronki zaraz się zatrzymywał samochód i nas zabierał. Niestety to magiczne szczęście kiedyś się musiało skończyć, bo oprócz wiary istnieje jeszcze coś takiego ważnego, jak wola Boża. Nigdy nie przypuszczałem, że nasza wędrówka będzie miała znamiona podróży Izraela z Egiptu do ziemi obiecanej. Ale tak właśnie było.
Polish problem i wódka o 6 rano
Pod wieczór byliśmy na granicy polsko- słowackiej. I jak ją przekroczyliśmy zaczęły się pierwsze plagi. Choćby ta plaga słowackich komarów, że nie było sposobu by się od nich uwolnić. Chyżne to granica gdzie jeżdżą w zasadzie głównie tiry. Najpierw pewien Węgier odmówił nam zabrania, bo jak stwierdził: „Polish problem”. No a potem okazało się, że wszyscy kierowcy parkowali, nie jadąc dalej, bo zbliżał się weekend i tiry nie mogły poruszać się po drogach. Po różnych nieudanych próbach zabrania się jeszcze z kimś postanowiliśmy przenocować w trawie za zaparkowanymi ciężarówkami. Musieliśmy się ukrywać, bo teren obchodzili celnicy. Obudzeni przez oślepiające reflektory parkujących samochodów wstaliśmy wcześnie i udaliśmy się na gorącą herbatę do pobliskiego baru, który już o tej godzinie był czynny. Słowak, który obsługiwał wiedząc wcześniej gdzie się wybieramy z uśmiechem głośno wspomniał nazwę Medjugorje, co zainteresowało siedzącego gościa tuż obok. Siedzący facet jak usłyszał gdzie się wybieramy, najpierw nas wyśmiał, siarczyście przeklinając a po chwili dosiadając się do nas wziął naszą mapę i zamówił wódkę. I tak poznaliśmy kierowcę Jacka, który jechał do Budapesztu. Propozycja była taka: czekamy do popołudnia z nim na przejściu( dotrzymując towarzystwa przy kieliszku i herbacie) a potem on nas weźmie pod granice z Węgrami. Dzięki temu dowiedzieliśmy się sporo o życiu kierowców. Całą Słowację przejechaliśmy z Jackiem. Na granicy słowacko- węgierskiej powtórka, czyli noc pod gołym niebem.
Jak ja nie lubię Madziarów
Jest niedziela. Mieliśmy cały dzień, bo dopiero wieczorem mogły wyjeżdżać tiry. Szukaliśmy słowackiego kościoła i znaleźliśmy. Niestety ta msza należała do przespanych. Była odprawiana po węgiersku, a nas ożywiła jedynie liturgia Słowa, a to, dlatego, że czytania czytały dwie urocze blondynki. Prawie 20 godzin na granicy. Poznawanie ludzi, picie tureckiej herbaty i śpiewanie im przy gitarze moich piosenek. Kolejny polski kierowca wieczorem zabiera nas aż za Budapeszt. Jest środek nocy, kładziemy się spać za stacją benzynową. I od tej chwili zaczyna się pustynia z Panem Bogiem. Był piękny poranek, musieliśmy się dostać z Solt, krótki odcinek do głównej drogi w Dunafoldvar, ale nikt się nie zatrzymywał. Więc wsiedliśmy w autobus, tylko, że nie umieliśmy się z tymi Węgrami dogadać, i przez pomyłkę kupiliśmy bilety do Dunajvaros. Gdy to spostrzegliśmy, musieliśmy zatrzymywać autobus, a nikt nie wiedział, o co nam chodzi. Była 9 rano, gdy stanęliśmy na głównej drodze. I to był pierwszy kryzys naszej pielgrzymki. Upał niemiłosierny, żadnego drzewa. Różaniec nie działa. Koronka nie działa. Na dodatek, zatrzymuje się ktoś, po czym gdy podbiegamy szczęśliwi z bagażami, patrząc na nas z żałością mówi: „Ne”. Ciekaw jestem, co byście robili w naszej sytuacji, ale ja zacząłem narzekać, skarżyć się Bogu i Matce Bożej, do której w końcu jechałem. Potworny upał a my od ponad 2 godzin nie potrafiliśmy nikogo zatrzymać. Ci Węgrzy, w ogóle się nie zatrzymywali, więc zaczęliśmy rozważać powrót do domu. Ale jak? Teraz? Gdy utknęliśmy w połowie drogi? Ale to wszystko było wpisane w plan Boży, tylko my tego nie wiedzieliśmy, a ta lekcja i tak nas, jak się okazało później, niczego nie nauczyła. Wreszcie zatrzymał się protestant z Biblią na siedzeniu, podwiózł nas tylko kawałek i poczęstował czereśniami. A potem ku ogromnej radości błyskawicznie znaleźliśmy się na przejściu z Chorwacją w Udvar. Jeszcze Chorwaccy celnicy robili sobie z nas jaja i nie chcieli nas przepuścić twierdząc, że mamy za mało pieniędzy. Tu trzeba było się rozdzielić, gdyż kierowcy Chorwaccy ze względu na przepisy drogowe bali się zabrać nas dwóch. Był to odcinek 100 km do granicy z Bośnią. Pierwszy pojechał Damian, ja 20 min. później. Byłem znowu niesamowicie wdzięczny Bogu, że nas prowadzi i nam błogosławi, zapominając o trudnej próbie przeżytej w państwie naszych przysłowiowych bratanków.
Prawie koniec w Konjic
Ponoć rejon ten (Bośniacki Samać) głównie należał do naszych braci prawosławnych. Bardziej obawialiśmy się jak przenocujemy rejon gdzie zamieszkiwali muzułmanie. Zmierzaliśmy do Sarajewa. Po drodze nocleg, na takim jakby ogródku jednego z mieszkańców. To, że był to 5 dzień bez kąpieli wskazywał wydzielający się już nie najładniejszy zapach. Dość szybko przy brawurowej jeździe tamtejszych mieszkańców przedostaliśmy się przez kolejne miasta, aż przyszła kolejna lekcja zaufania w miejscowości Konjic. Miejsce, w którym się znaleźliśmy było pozbawione cienia. Przez to stanie na Węgrzech miałem poparzone stopy i strasznie bolała mnie głowa. Chowałem nogi za nagrzanym plecakiem. I znowu przez prawie 2 godziny nikt się nie zatrzymał. Mijała godzina 15, czyli godzina miłosierdzia, a ja znowu szemrałem Bogu, że kiedy jesteśmy już tak blisko zabiera cień, obdarowuje upałem i chce żebyśmy pomarli jak na pustyni. Trwało to tak długo, dopóki nie przyznałem Bogu racji. Bo gdy oddałem to wszystko Jemu zatrzymał się samochód. Te prawie dwie godziny męki jak się okazało potem były zbawienne. Ale po kolei. Pan, który nas zabrał po drodze zafundował nam orzeźwiającą colę, w przydrożnej kawiarence. Dotarliśmy do Mostaru, skąd jest już tylko 25 km do Medjugorje. Było popołudnie zmierzaliśmy do drogi, która skieruje nas do upragnionego celu.
Babcia, mercedes i Gospa, która kocha młodych
W dogodnym miejscu, stopa łapała także staruszka. Więc postanowiliśmy nie robić jej konkurencji i czekać, aż ona pierwsza coś złapie. Babcia zatrzymała mercedesa. Wysiadła kobieta, która spytała czy my też do Medjugorje. No to dawaj. Siedzieliśmy z tyłu, bo babcia wysiadała wcześniej. Kiedy byliśmy podnieceni, tym, że ostatni autostop to mercedes ze skórzanymi siedzeniami, kobieta prowadząc, kończyła odmawiać różaniec. Zaczęła się mało zrozumiała rozmowa, bo niestety nie znaliśmy dobrze żadnego języka. Damian spytał ile kosztuje w Medjugorje nocleg. Pragnęliśmy jak nigdy tylko się wykąpać. Ale pani, ta ciągle powtarzała, że za darmo, bo Matka Boża kocha młodych. Myśleliśmy, że się po prostu nie rozumiemy i zostawiliśmy ten temat w spokoju.
Gdy byliśmy już w centrum Medjugorje, chcieliśmy zatrzymać samochód, żeby wysiąść i udać się w poszukiwanie kwatery. Tymczasem kobieta ta nie chciała nas wypuścić i powiedziała, że mamy jechać dalej. Po drodze się zatrzymała i poszła zrobić drobne zakupy a nam kazała zostać w samochodzie. Nie wiedzieliśmy, co jest grane. Spytała, do kiedy chcemy zostać w Medjugorje. Okazało się, że wszystko było już tam w Niebie dograne. Pani Sandra miała swój hotel, do którego nas przyjęła za darmo i miała akurat 2 miejsca wolne na tydzień. To było niesamowite, prawie płakaliśmy ze szczęścia. Gdyby wtedy w mieście Konjic zabrał nas ktoś wcześniej, nie spotkalibyśmy tej kobiety. Ja tak marudziłem, a tymczasem Bóg to wszystko przygotował. Matka Boża sprawiła, że zamiast troszczyć się o sprawy ciała, mogliśmy całkowicie poświęcić się tylko sprawom ducha. Warunki były rewelacyjne. Nie wyobrażałem sobie, że mogło nas coś takiego spotkać. Poza nami w pensjonacie tym, nocowała grupa pielgrzymkowa głośnych jak zwykle Włochów, grupka księży z Polski oraz małżeństwo z naszych ukochanych Węgier.
Do szczęścia tylko różaniec
W tym samym czasie przebywał w Medjugorje nasz znajomy, ksiądz Józef wraz z młodzieżą z Żor. I te najmniejsze detale okazały się wpisane w plan Boży. Mogliśmy dzięki temu brać udział w różnych spotkaniach, jakie miały w tym czasie miejsce. Jak chociażby we wspólnocie Cenacolo dla narkomanów, porannym różańcu z kapłanami na Górze objawień i wielu innych. W zasadzie każdy dzień można poświęcić tu spotkaniu z Bogiem, czyli modlitwie. I rzeczywiście tak jak słyszałem z różnych źródeł panuje tu prawdziwa oaza pokoju. Jednak do pełni szczęścia tego cudownego pobytu brakowało mi tylko różańca. Nie zabrałem go ze sobą, a Damian miał swój. Żal mi było wydawać pieniądze na różaniec, skoro w domu miałem ich kilka. Ale to sknerstwo okazało się kapitalnym powodem rozlania się kolejnej łaski Pana Boga. O ile te wszystkie tzw. „cudowne zbiegi okoliczności” można było jakoś próbować wyjaśnić, to wydarzenie, o którym powiem dawało mi pewność, że Matka Boża naprawdę słyszy moje modlitwy i zna moje najskrytsze nawet potrzeby. Kiedy tak marudziłem Damianowi, że brakuje mi tu tylko różańca, któregoś dnia klęczeliśmy na modlitwie przed kościołem św. Jakuba. Nikt przecież z obserwujących nas tego dnia nie mógł wiedzieć, że nie posiadam różańca, gdyż podobnie jak wielu modlących się tam pielgrzymów mogłem modlić się dowolną formą a nie akurat różańcem. Różaniec mogłem mieć np. w kieszeni. Ale właśnie tego dnia podszedł do mnie jakiś obcokrajowiec i wręczył mi biały różaniec mówiąc coś nie zrozumiale, a następnie odszedł. Teraz już wiedziałem, że nie ma przypadków, to umocniło moją wiarę i dało pewność, że ten wyjazd był zaaranżowany przez Niebo. Nasz powrót tylko potwierdzał nasz sposób myślenia. Grupa pielgrzymów zabrała nas mając wolne miejsca do Polski. Wpisano nas na eurolistę i tym sposobem dotarliśmy do Pszczyny, a stamtąd jeszcze dwoma stopami i byliśmy z powrotem w Żorach.
Epilog
Zapewne wiele faktów przeoczyłem i wiele zapomniałem, bo upłynęło trochę czasu od wspomnianego wyjazdu. Jednak najistotniejsze jest, to, że kolejny raz Bóg dał mi dowód, że jest moim Ojcem, że moim życiem nie kieruje zwykły przypadek. Że kiedy pozwalam Jemu kierować moim losem On to robi w sposób zaskakujący, ale przy tym wspaniale dobry. Odkryłem również ogromną rolę Maryi jako Matki i orędowniczki. Osobiście jestem przekonany, że Matka Boża naprawdę przychodzi na ziemię w tej wiosce między wzgórzami i kieruje do nas - swoich dzieci, apel o nawrócenie i przylgnięcie do Boga. Teraz także rozumiem, co znaczy, że Matka Boża kocha młodych.
źródło: Jezus.com.pl