Królowej Pokoju w podzięce, że przez Nią Go odnalazłem.
Czasem staję i czuję się jak zakłopotane dziecko wobec dorosłych, którzy przeżyli dużo więcej ode mnie. Zakłopotany bo chciałbym powiedzieć, że stało się coś ważnego, ale nie wiem czy oni potraktują to poważnie i czy ma to jakieś znaczenie dla nich. Chcę się tym podzielić mimo mojej ułomności i małości, bo chodzi tu o wielką miłość Maryi do każdego kapłana, do każdego człowieka. O miłość, która prowadzi do odkrycia na nowo miłości Boga, do doświadczenia jej i do przeżycia, które zmienia serce...
Bóg często wyciąga nas z naszych upadków przez to co w nas najsłabsze i najbardziej poranione, tak, abyśmy mieli pewność, że nie powstaliśmy własną siłą, ale że On nas podniósł swoją łaską.
To był zwykły zimowy wieczór. Styczeń, początek roku. W moim sercu było ciemno i mroźno, tak samo jak na zewnątrz. Ależ to przecież nie ma sensu? — postawiłem sobie pytanie — nie ma już żadnej drogi, żadnej perspektywy! Coraz zimniej i pusto robiło się w moim wnętrzu. Pozostało tylko jedno rozwiązanie... Przecież nie można robić czegoś, do czego jak twierdzą moi przełożeni absolutnie się nie nadaję. Czegoś czego pragnąłem, o czym marzyłem przez prawie całe życie, a co w ogóle mi nie wychodzi. Sam stałem się taki jak ci, na których patrzyłem zawsze z obrzydzeniem, myśląc z wyrzutem, że profanują święte powołanie. Byłem taki sam.
Tak było naprawdę: bez modlitwy, medytacji, spowiedzi. Kiedy była moja ostatnia spowiedź? Od kilku miesięcy ciągłe wyjazdy, prawie każdy wieczór w samochodzie, kinie, gdziekolwiek byle nie być samemu. Bo samotność zaczynała zabijać... Nie mogłem już wytrzymać chwili w samotności, w ciszy. Nie umiałem wytrzymać z sobą, brzydziłem się i nienawidziłem siebie za to jakim się stałem, choć na zewnątrz, dla wielu ludzi wszystko było OK. Nie ma już innej drogi trzeba odejść. Odjeść, ale do czego? — zamiast odpowiedzi rodziła się przerażająca pustka. Nie miałem już sił, aby cokolwiek układać. Pozostawała rozpacz, brak perspektyw, jak klatka, z której nie ma wyjścia. Doszedłem do wniosku, że moje życie jest tylko dramatem, zresztą zawsze tak było i nic z tego nie rozumiałem i chyba już nie pojmę... Trzeba odejść... tak, trzeba to zrobić, odebrać sobie życie. I tylko czasami pojawiały się słowa modlitwy: Jeśli jesteś, jeśli jesteś Miłością ratuj! Jeśli jesteś... Zaczęło się szybkie jeżdżenie samochodem i oczekiwanie kiedy przyjdzie siła, aby zjechać z jakiegoś wiaduktu, czy w jakiś inny sposób zakończyć tą drogę. Zaczęły się wieczory przy piwie, drinku w samotności. Jestem nikim, i tak wkoło mówią, że jestem nikim. Co chwila coś zawalam, o wszystko tylko pretensje. Już naprawdę nie chciałem być księdzem.
I wtedy niespodziewanie pojawiła się osoba, która szukała kapłana, spowiedzi, rozmowy, ktoś kogo wychowała Maryja, ktoś wrażliwy, kto powiedział mi: Słuchaj jesteś potrzebny jako ksiądz! Zawsze jesteś księdzem i zawsze nim będziesz! Zaczęła mi towarzyszyć. To było nowe doświadczenie. Pojawiła się właśnie wtedy, kiedy straciłem już kontakt prawie z wszystkimi kolegami. Ona się mną nie brzydziła. Pojawiła się wtedy, kiedy byłem tylko sam ze swoim dramatem, ale od tej pory było nas dwoje. Też miała problemy i prosiła o modlitwę. Więc zacząłem się modlić. Po długim czasie bez modlenia się, z żarliwością klęczałem i prosiłem w jej sprawach. Może z wdzięczności za to, że jest. Dalej jednak odczuwałem pustkę, w pobliżu łóżka pojawiła się żyletka. Myśli samobójcze bardzo narastały. I nagle pojawiło się światełko — ona, może z nią ułożyć sobie życie? Miałem jednak ogromną świadomość tego, jak bardzo bym ją skrzywdził: jej światem jest Bóg i wiara, a ja bym jej to zabrał! Ona przecież mówi, że mam być księdzem. Jej obecności była jakimś oparciem w całym tym zagubieniu. Modliła się za mnie.
Następnie przyszedł straszny wieczór! Pełen rozpaczy, nie widziałem nic dobrego w moim życiu ani w przeszłości ani w przyszłości. W tych dniach nie umiałem już prowadzić lekcji, w głowie miałem tylko pustkę. To już koniec, to będzie dzisiaj, nie ma już nic... Zadzwoniła. Jakoś leci — odpowiedziałem i odłożyłem słuchawkę, bo nie chciałem rozmawiać. Żyletka znalazła się w ręku... I nagle pierwszy raz od wielu, wielu dni myśl: jakoś się ułoży, jakieś światło, jakaś zapomniana nadzieja i ciepło, coś czego nie było przez wiele miesięcy. Odłożyłem żyletkę —przecież to głupie rozwiązanie. Kilkanaście minut później otrzymałem wiadomość (SMS): „Odmówiłam za ciebie Koronkę do Bożego Miłosierdzia „. Stawiałem sobie pytanie: skąd się w niej to wszystko bierze? Ta ogromna wiara, te godziny codziennej modlitwy, posty. Może z tego pobytu w Medziugorju? Tak często powtarza, że powinienem tam jechać. Ale po co? Od samego początku w Seminarium zawsze wyśmiewałem się z Medziugorja. Uważałem ludzi wracających stamtąd, że są jakoś fanatycznie religijni.
Myśli samobójcze i rozpacz powracały, szczególnie pod wpływem konfliktów z przełożonymi (moje długi finansowe; odprawianie Mszy św. pod okiem proboszcza prowadziło do nerwicy, trzęsły mi się ręce, trudno było mówić, Msza św. stawała się torturą).
Trzeba się ratować — pomyślałem — choćby ze względu na nią, na moją siostrę, mamę... W tym czasie modliło się już za mnie trochę ludzi. Jeden z moich kolegów widząc co się dzieje angażował swoich znajomych w modlitwę w mojej intencji. Wziąłem do ręki książkę telefoniczną, zacząłem szukać prywatnego psychiatry. Wpadłem na pomysł, że może lekarz wystawi mi zaświadczenie, że z przyczyn psychicznych nie nadaję się do bycia księdzem i może stwierdzą nieważność moich święceń i będę wolny. Ten pomysł wydawał mi się całkiem rozsądny. Jawił się jako droga do wolności.
Na drzwiach mieszkania, do którego miałem wejść wisi obrazek Jezusa Miłosiernego — co jest? — pomyślałem i wszedłem. Usiadłem, powoli zacząłem się przedstawiać, byłem bardzo skrępowany. Pani doktor powiedziała, abym się odprężył i nie martwił, bo ona należy do Grona Przyjaciół Seminarium Duchownego i nasze sprawy nie są jej obce. Poczułem przez chwilę, że Bóg jednak mnie nie opuścił. Był przy mnie i prowadził mnie bardzo realnie. Gdy przedstawiłem jej swoją historię i sytuację usłyszałem coś, co mnie zaskoczyło: ksiądz, to ma być tylko księdzem, a nie odchodzić z kapłaństwa. Ksiądz jest zdrowy, ale ma problemy z wiarą. (Dzięki Bogu, że cały mój misterny plan unieważnienia święceń kapłańskich „anieli wzięli”.) To co usłyszałem było prawdą, zgubiłem Boga i właśnie doświadczyłem tego, że On nie zgubił mnie, był przy minie. Adres tej pani doktor znalazłem ot tak, w książce telefonicznej. Ona mówiła mi o Bogu, o Medziugorju, o wierze i sensie kapłaństwa. To było nowe światło. Zrozumiałem co się dzieje, że muszę wrócić do modlitwy... Ale byłem za słaby. Coraz więcej było dni pełnych nadziei kiedy widziałem już sens życia, może jeszcze nie kapłaństwa.
W tym czasie, był to Wielki Post, spotkałem też nowych przyjaciół z neokatechumenatu. Powstawała nowa wspólnota. Przyszedł czas konwiwencji założeniowej. Postanowiłem na nią pojechać, chociaż na chwilę. Ktoś zapytał mnie czy nie wziąłbym ze sobą wędrownego kapłana z neokatechumenatu i kleryka. Sobota rano, mamy jechać do Szczyrku. Czekam, aż przywiozą księdza i kleryka z neo. Są. Wyszedłem do samochodu, patrzę, a tu jakiś starszy ksiądz przypominający mojego proboszcza, z którym nie mogłem spokojnie wytrzymać przez pięć minut, a ja z takim gościem mam jechać? No, jak przycisnę na pedał to szybko dojadę, jakoś to przeżyję — pomyślałem. On podszedł do mnie, wyciągnął rękę i z promiennym uśmiechem powiedział: Walenty jestem. Coś we mnie pękło. Wsiedliśmy do samochodu, ruszyliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. To było dziwne uczucie. Właściwie nie znałem ani ojca Walentego ani kleryka, a tak~ po prostu zacząłem opowiadać im historię moich ostatnich miesięcy. Oni zaś mówi]i, że szatan walczy o mnie i moje kapłaństwo, ale Bóg mnie uratuje, tylko powinienem wracać do modlitwy.
Konflikty z proboszczem narastały. Mimo tego, że miałem oparcie w ludziach samobójcze myśli dalej falowały. Postanowiłem spotkać się z ojcem Walentym, który w czasie rozmowy stwierdził, że powinienem porozmawiać o tej sytuacji z ks. biskupem. Z biskupem? Miałem swój pogląd na ks. biskupa i delikatnie mówiąc na pewno nie widziałem w nim osoby, u której można by szukać pomocy. Ale właściwie co miałem zrobić? Spróbuję zaufać, że to ma sens. Albo wygram, albo (raczej na pewno) zrażę się ostatecznie i poszukam pracy. Zresztą w tym czasie już zaczynałem to robić — szukałem pracy i mieszkania. Pojechałem do kurii, nogi miałem jak z galarety i czułem się bardzo nieswojo. Zacząłem rozmawiać, ks. biskup okazał się zatroskanym ojcem. Nigdy nie liczyłem na takie serdeczne przyjęcie, troskę i zrozumienie, coś we mnie znowu pękło, poczułem, że Kościół jednak jest moim domem.
Ale na tym nie koniec, byłem bardzo osłabiony. Pod wpływem trudnych sytuacji łatwo się załamywałem i powracały myśli samobójcze i o odejściu z kapłaństwa. Dalej nie miałem siły się modlić. Brewiarza nie odmawiałem już z rok czasu. Falowały też moje emocje i uczucia względem dziewczyny, która przy mnie była. Ona stanowczo powtarzała — masz być księdzem! — i modliła się. Wielki Post dobiegał końca, zaczęło być strasznie. Na stolik przy łóżku wróciła żyletka. Nie miałem siły prowadzić zajęć w szkole. Wiedziałem już że muszę stanąć z tymi pytaniami i żalami przed Bogiem w ciszy i spokoju. Zadzwoniłem do panią doktor, nie chciałem tabletek, chciałem się zatrzymać. Po rozmowie dostałem zwolnienie ze szkoły i doszliśmy do wniosku, że muszę wyjechać i zrobić sobie rekolekcje.
— była Wielka Środa. Presja miejsca, parafii, na której pracowałem była przerażająca. Plebania stała się nieznośna, proboszcz miał mnie już dość. Gdy chciałem mu powiedzieć, co się dzieje, trzaskał drzwiami przed nosem. Ale jak wyjechać z parafii, przecież są święta? Trzeba zapytać księdza biskupa, a on jak zareaguje? Widziałem tylko to wyjście. W Wielki Czwartek przed kapłańską Mszą świętą podszedłem i zapytałem. I znowu ksiądz biskup okazał się pełnym zrozumienia ojcem. Jak trzeba niech ksiądz jedzie — odpowiedział.
Spakowałem się i postanowiłem jechać. Gdzie? W mojej głowie było milion myśli, chciałem jechać do ośrodka rekolekcyjnego, ale z minuty na minutę coraz, mocniej pojawiało się pragnienie, aby ten czas poświęcić na szukanie pracy. Niedawno kupiłem specjalnie w tym celu garnitur i krawat. Zaczęła się walka. Rekolekcje. Tak muszę jechać na rekolekcje. Muszę dać sobie szansę. Chciałem powiedzieć proboszczowi co się dzieje, to dzień kapłański. Na wieczornej Mszy św. będą kwiaty i życzenia, chciałem zostać. Po co ludzie mają się martwić, że coś jest nie tak. Poszedłem do proboszcza, ale zamiast pojednania wynikła kolejna sprzeczka. Wyjechałem. Miałem dość. Pojechałem do jednego z moich rocznikowych kolegów. Przyjął mnie. Byłem za słaby, aby w tej chwili jechać gdzieś dalej i zostać sam.
Przywiozłem rzeczy, zostawiłem u niego w mieszkaniu i powiedziałem, że wrócę wieczorem. Nie chciałem odprawiać Mszy św. chciałem po prostu zniknąć, jechałem nad jezioro do jakiegoś baru. Była 17:50 Wielki Czwartek. I w sercu zrodziło się wielkie pragnienie Eucharystii, w pobliżu była parafia z proboszczem, który zawsze wydawał mi się sympatyczny. Nawet nie byłem ubrany jak ksiądz, ale chciałem być na Mszy św., już dawno nie miałem takiego pragnienia.
Ksiądz proboszcz zapytał tylko czy nie jestem w karach kościelnych, nie pytał o więcej, po prostu pozwolił świętować mi ten dzień.
Pascha była wspaniała; przeżyta ze, wspólnotą neokatechumenatu. Pierwsza w moim życiu długa liturgia, na której się nie nudziłem. To było nowe doświadczenie. Ludzie, którzy cieszą się, że jestem księdzem i zależy im na tym, co dla kapłana powinno być najważniejsze: na sakramentach. W Wielką Niedzielę wyruszyłem do Szczyrku. To była długa podróż. Jechałem i płakałem, wyzywałem Boga. Co chwila miałem przed oczami coraz to bardziej przykre doświadczenia mojego życia z kapłaństwa, seminarium, szkoły średniej, dzieciństwa a było tego dużo w moim życiu. Wydawało mi się, że Bóg tylko mnie doświadczał, doświadcza, że jest potworem, że w moim życiu już nic się nie zmieni. Miałem do Niego niesamowity żal, ale mimo to wołałem: Jeśli jesteś zrób coś! Ratuj mnie! Święta Faustyno módl się za mną. To był koszmar. Chyba powiedziałem wtedy wszystko o co miałem żal i pretensje do Boga, to czego nie rozumiałem w moim życiu...
Szczyrk - dojechałem wieczorem pod dom rekolekcyjny, ale nie miałem siły wejść. To miejsce mnie odpychało. Było to dziwne uczucie wstrętu, może odrazy. Zjechałem nieco niżej do prywatnego pensjonatu. Pani z pensjonatu przypominała mi urodą tę dziewczynę, która towarzyszyła mi przez ostatnie miesiące, a którą przez następne trzy dni zadręczałem sms-ami. Wydawało mi się, że była wszystkim co mi zostało. W rozpaczy nie kontrolowałem swoich emocji, a ona odpisywała, że modli się za mnie. Wziąłem do ręki koronkę do Bożego Miłosierdzia i zacząłem modlić się za siebie. Otwarłem materiały z konwiwencji biskupów Stanów Zjednoczonych, na głoszonym przez Kiko kerygmacie o prawdziwej i fałszywej miłości, i o szatanie, który fałszuje obraz Boga i przedstawia Go jako potwora. Chyba coś do mnie dotarło, ale jeszcze nie wiedziałem co z tym zrobić. Następne dni były lżejsze. Choć nie za bardzo wszystko się kleiło, zacząłem widzieć sens tego co się dokonuje. Wieczorem było gorzej niż w drodze do Szczyrku. Słowa kerygmatu przypominały się na zmianę z dramatycznymi obrazami z mojego życia z myślą, że nie mam do czego wracać, słowami, które pojawiały się w mojej głowie: „Bóg jest okrutny, dręczy ciebie, bawi się tobą. On tylko cię doświadcza i doświadcza. Jest Sadystycznym potworem”. Te słowa i obrazy przekreślały nadzieję, znowu pojawiła się żyletka, ale w ręku trzymałem koronkę do Bożego Miłosierdzia. Modliłem się mówiąc Bogu o swoich pretensjach do Niego, o tym jaką mam do Niego nienawiść za moją historię życia i błagałem, żeby jeśli jest, pomógł mi. Tę która za mnie się modliła dręczyłem sms-ami, wydawało się, że ona jest jedynym wyjściem z sytuacji, choć widziałem absurd i dramat, który z tego by wynikał. Aż sprowokowałem ją i zostałem sam. Odłożyła telefon. Zostałem: ja i rozpacz, pustka, przerażający bezsens i brak nadziei, jakieś ostateczne osamotnienie i zimno nienawiści do całego świata i Boga za to, że jest jak jest. Odtrącił mnie ostatni człowiek. Wysłałem wiadomość do pani doktor, że jest źle i pojechałem do niej. Ta, która kilka godzin wcześniej odłożyła telefon znalazła chwilę czasu, żeby się ze mną spotkać. Naprawdę troszczyła się o mnie tak, jak powinna: modląc się za mnie i nie dając nadziei na cokolwiek innego.
Pani doktor opowiedziałem co się dzieje, myśląc, że ostatecznie zwariowałem. A ona odpowiedziała to, co jako kapłan powinienem dobrze sam wiedzieć: że Bóg mnie oczyszcza, a szatan powoduje to, co się ze mną dzieje. Tak, jak ten zafałszowany obraz Boga, brak sensu i rozpacz. Zamarłem. W chwili coś się zmieniło, zacząłem się żarliwie modlić. Wychodząc powiedziałem jeszcze, że boję się że to uczucie przerażającego osamotnienia, które teraz na chwilę znikło, powróci. A pani doktor odrzekła: Nie powinien ksiądz czuć się samotny, przecież jest zawsze przy księdzu Jezus i Maryja. Odpowiedziałem: Wiem, ale w ogóle tego nie czuję.
Wracając do Szczyrku modliłem się słowami: „Jezusie Synu Dawida ulituj się nade mną”. Coś zaczęło się zmieniać. Na drugi dzień przyjechał jeden z kolegów księży. Poprosiłem o spowiedź. To było „długie spotkanie dotyczące „dwóch” lat mojego kapłaństwa. Spędziliśmy razem parę godzin. Czułem się inaczej, to było piękne! Pojawiła się nadzieja, sens życia, jakieś oczekiwanie na dobro. Zniknęło to, co towarzyszyło mi przez tyle dni: pustka, bezsens, rozpacz i uczucie zimna. Byłem ja i Bóg. Miałem świadomość, że zostały uczucia i emocje, które są słabe i poranione, ale zniknęło to coś co powodowało rozpacz, klatka pękła... Postanowiłem odprawić Mszę św. pierwszy raz od czterech dni. Pojechałem do domu rekolekcyjnego ojców Salezjanów. Najpierw ostrożnie, odprawię tylko Mszę świętą i wrócę. Przyjechałem, wszedłem do kaplicy i zobaczyłem tabernakulum. Byłem sam, ja i Jezus. Podszedłem do tabernakulum, przytuliłem je, rozpłakałem się, do mojego serca wlał się pokój, miłość i akceptacja. Całowałem je, to było niesamowite. Przychodziło wypełnienie, nasycenie, doświadczenie miłości. Coś czego przez te miesiące tak bardzo brakowało, coś co kiedyś straciłem —Twoją miłującą obecność, która syci serce o Panie..
Msza św. — wiedziałem, że to iż stoję w kaplicy jest łaską, to że mogę odprawiać wielkimi wspaniałym darem. Sam z siebie nie byłbym tu w stanie wejść, albo wszedłbym, postał chwilę i wyszedł nie dostrzegając Jego, nie czując tej wspaniałej obecności. Bez tej łaski znowu śpieszyłbym się z odprawieniem Mszy św., a Bóg dał mi łaskę - celebrowałem Eucharystię. Miałem łzy w oczach, gdy na ołtarzu składałem mój grzech, rozpacz i pustkę mówiąc, że wyrzekam się tego i Tobie Boże oddaję, bo nie daję rady dźwigać swojej słabości, grzechu i głupoty. A On dawał coraz większe doświadczenie bezwarunkowej miłości.
Po Mszy św. zaraz pojechałem po rzeczy do pensjonatu i z powrotem do domu rekolekcyjnego, aby tu zamieszkać. Pojawił się mały problem, dyrektor domu rekolekcyjnego nie chciał mi uwierzyć, że jestem księdzem! Przecież byłem jak zwykle pobożnie ubrany jasne dżinsy, biała koszula, czarna skóra — ksiądz wypisz, wymaluj! Ale w końcu się zgodził, abym tu zamieszkał.
Przyszedł wieczór, inny od wszystkich pozostałych, które były do tej pory. Po Mszy św. spędziłem czas na adoracji, wziąłem do ręki brewiarz, była sytość, psalmy stały się żywe, wydawało się, że mówią wprost o moim życiu. Kiedy później leżałem w łóżku przyszła refleksja: ta dziewczyna, która doświadczyła Boga w Medziugorju, pani doktor, która była w Medziugorju, to chyba jakaś mafia —pomyślałem żartobliwie. Wtedy wysłałem tej dziewczynie wiadomość: „Dziękuję Maryi, że cię tak wspaniale wychowała”. Minęło kilkanaście minut. Czułem się sam. Na biurku na wprost łóżka postawiłem ikonę, którą dostałem przed wyjazdem, Matki Bożej z Dzieciątkiem namalowaną przez Kiko. Patrzyłem na nią i myślałem nad słowami pani doktor:
„Ksiądz nie powinien czuć się samotny, przy księdzu jest zawsze Jezus i Maryja” Powtarzałem sobie te słowa i myślałem co to właściwie znaczy, dlaczego te słowa są dla mnie takie puste. I wtedy to się stało, wspaniałe doświadczenie obecności, miłości i pokoju, aż chciałem krzyczeć: tak to prawda, fakt jesteście przy mnie. Od tej pory przez ponad tydzień wszędzie chodziłem z tą ikoną, cały dzień i noc miałem ją przy sobie. Nie chciałem zgubić tej wspaniałej obecności. To doświadczenie zostało w sercu, ale ile razy zaczynam czuć się samotny, czy wydaje mi się że się gubię, biorę tę ikonę do ręki, ściskam ją i powtarzam: „Jesteście przy mnie” — i powraca pokój.
Rozpocząłem moje rekolekcje. Plan był prosty: powrócić do tego, co podstawowe. A więc brewiarz, różaniec, koronka do Bożego Miłosierdzia, Eucharystia, adoracja. Bóg prowadził, więcej nie było trzeba. Zaczęło się od tego, że ja który zawsze byłem chory, kiedy przychodził październik i miały być odprawiane nabożeństwa różańcowe, który cale życie nudziłem się w czasie modlitwy różańcowej zacząłem z pasją i sercem odmawiać tą modlitwę. Zawsze też za cukierkową i słodką i zdecydowanie nie dla mnie uważałem pobożność Maryjną. Tu w Szczyrku klęczałem ze łzami w oczach przed figurą Maryi. Ona pochyliła się nade mną, już to czułem. Chodziłem, jeździłem, cały czas mówiłem różaniec, śpiewałem go na całe gardło. Radość była wielka i chciałem ją wyrazić, czułem, że Maryja jest przy mnie. To jest wspaniałe, jest ktoś kto mnie kocha!
Najwięcej dokonywało się podczas Mszy św. i modlitwy brewiarzowej. Bóg pochylał się nade mną i pokazywał jak doszło do tego dramatu. Jak gubiłem się i odchodziłem od Niego, jak szukałem sytości i zbawienia poza Nim. To co odkrywałem i dostrzegałem ofiarowałem Mu na ołtarzu w czasie przygotowania darów i prosiłem, aby to przemieniał i uzdrawiał. Wyrzekałem się tego i prosiłem, aby leczył moje rany. Pokazywał mi, jak ze względu na moje zranione emocje szukałem, a wręcz żebrałem o akceptację u ludzi. Jak wokół tego, w jaki sposób jestem odbierany budowałem własne poczucie wartości. Jak biegnąc za ludzkimi oklaskami i angażując się coraz bardziej w różnego rodzaju działalność zewnętrzną traciłem to, co dla kapłana najważniejsze; modlitwę, a sprawowanie sakramentów schodziło w moim życiu na plan dalszy. Czułem się kimś, moje zaangażowanie przynosiło efekty, mówiono: „to jest ksiądz”, czułem się kochany, ale w sercu pojawiała się pustka. Coś mi mówiło, że to nie tak. Był to pierwszy rok kapłaństwa i pierwsza parafia, żyłem intensywnie, obowiązki które sobie narzuciłem, organizacja wielu rzeczy, różnego rodzaju rozrywka, wszystko to po to, aby pokazać jaki jestem dobry i zagłuszyć pustkę. Pojawiła się też jakaś przyjaciółka, nie chciałem byś sam. W samotności pustka staje się nieznośna. Z ludźmi, których spotykałem rzadko rozmawiałem o Bogu i o wierze, raczej o samochodach, dotacjach, organizacji imprez, byli oni wspaniali, cały sercem oddani sprawie, która nas łączyła. Problemem było to, że moje zaangażowanie było niewłaściwe bo straciłem to, co stanowi sens mojego powołania, choć wtedy wydawało mi się, że to, co straciłem jest nieistotne. Ale był odwrotnie. Okazało się to, kiedy po konflikcie z proboszczem zmieniłem parafię. Z nerwów wysiadło mi serce i znalazłem się w szpitalu. Straciłem wszystko co stanowiło moje życie, całe moje zaangażowanie, ludzi którzy byli ze mną, to wszystko co zrobiłem. Została pustka, odrzucenie, poczucie bezradności i już wtedy w lipcu zaczęły pojawiać się pytania: właściwie dlaczego? To bezsensu! Nie chcę tak żyć! Czy to nie jest niesprawiedliwe?
Z perspektywy Szczyrku widziałem, że nie potrafiłem wówczas żyć bez czyjejś pochwały, byłem słaby i żebrzący o miłość. W sierpniu trafiłem na parafię gdzie nie było pochwał. Były obowiązki i obrywało się za to, co zrobiło się źle. Pojawiały się też inne problemy. Nie umiałem się odnaleźć, było ciężko, coraz silniejsza stawała się myśl o odejściu z kapłaństwa. Nic mnie nie cieszyło. Wieczory stawały się coraz gorsze i tak doszło do zimy. W tym czasie zacząłem jeździć na treningi karate myśląc, że może tam się zrelaksuję, coraz częściej sięgałem też po alkohol i dużo paliłem. Czułem się wrednie, stałem się kimś kogo się brzydziłem, miałem dość. Przecież chciałem być dobrym księdzem, kochałem św. Franciszka imponował mi Jose Maria Escriva.
Bóg pokazywał i uzdrawiał. Ja ofiarowałem mu w czasie Mszy św. te słabości, chore emocje, wydarzenia które mnie poraniły, a On wlewał miłość! To było cudowne. Teraz prawie na każdej Mszy św. pojawiały się w moich oczach łzy. Aż doszło do radosnej Mszy św. przed którą modląc się brewiarzem odkryłem, że przez tak wiele czasu szukałem zbawienia poza Chrystusem. W Eucharystii prosiłem Boga, abym już nigdy nie zapomniał, że tylko w Jezusie jest moje ocalenie, mój ratunek. Chyba pierwszy raz w życiu po tej Eucharystii cieszyłem się sobą. Jestem gość! — pomyślałem — cieszę się z tego jakim jestem ! Takim właśnie kocha mnie Bóg! I była to autentyczna i głęboka radość. Cały czas składałem na ołtarzu moje emocje, miłość do ludzi, uczucia i On je przemieniał, uczył mnie przyjaźni i szacunku do ludzkiej wolności, tak, abym nie pragnął mieć kogoś tylko dla siebie. Właściwie wtedy przestałem tego potrzebować, zmieniło się moje myślenie, nie czułem się samotny, czułem, że jest przy mnie Jezus i Maryja. Było i jest mi nadal z tym bardzo dobrze. Krótko mówiąc Bóg pokazywał mi jak żebrałem o miłość, o miłość którą On chciał mi cały czas dawać za darmo, a ja gdzie indziej jej szukałem. Teraz jej doświadczałem.
Nastał czas powrotu. Cały czas trwałem na modlitwie, wiele się zmieniło, ale ciągle w sercu była niepewność co będzie dalej. Przyjechałem na parafię, przyjęcie mówiąc delikatnie chłodne. No cóż — pomyślałem — ani ze mnie syn marnotrawny, ani z nich miłosierni ojcowie.
W następnych dniach było różnie. Ale widziałem, jak zmieniło się moje podejście. Bóg dał mi łaskę codziennej godzinnej adoracji, odmawiania różańca, systematyczność w modlitwie brewiarzowej i zapał do czytania Pisma Świętego. Choć robiło się chłodno, czasami ciężko,wiedziałem gdzie mam iść, aby znaleźć pokój, siłę i nadzieję. Po przyjeździe często słyszałem od „opiekujących się mną kobiet” abym jechał do Medziugorja. Pewnego dnia umówiłem się z ojcem Walentym, że przyjadę go odwiedzić — wrócił właśnie z Rzymu. Rano modląc się otwarłem Pismo Święte na słowach: „Przybył z Rzymu z listami do królów i do królestwa „. Wydawało się to oczywiste, że po Mszy św. i po śniadaniu pojadę do niego. Niestety wypadł mi dyżur. Zadzwoniłem i przeprosiłem, że nie przyjadę, było mi smutno, zależało mi na tym spotkaniu. Potem wysłałem im wiadomość: „ szkoda, że nie macie samochodu bo moglibyście przyjechać? „. Po chwili odebrałem telefon: mają samochód i przyjadą. Gdy przyjechali w czasie rozmowy usłyszałem, że demon, który chce zniszczyć moją relację z Bogiem, chce doprowadzić mnie do rozpaczy i do tego, abym porzucił swoje kapłaństwo nie lubi, gdy człowiek patrzy na pamiątki swego powołania. No tak, tylko ja właściwie nie miałem żadnych pamiątek. Trzy dni później o piątej rano w sutannie z pożyczonym aparatem wyruszyłem na pielgrzymkę szlakiem miejsc ważnych dla mojej wiary: parafia chrztu, pierwszej komunii, sanktuarium brata Alberta na Kalatówkach, gdzie zdecydowałem się iść do seminarium, sanktuarium Bożego Miłosierdzia, do którego często jeździłem jako kleryk, ojcowie Jezuici w Krakowie gdzie spowiadałem się będąc w seminarium. (Nie trałem jedynie do mojego seminarium. Na samo wspomnienie tego miejsca byłem chory.) Robiłem zdjęcia, aby mieć pamiątki z tych miejsc. W parafii chrztu pojawiłem się pierwszy raz od czasu kiedy byłem niemowlęciem. Było to bardzo ciekawe doświadczenie. To była pielgrzymka, modliłem się, śpiewałem różaniec, przy chrzcielnicy odmówiłem credo, pościłem i nie paliłem. Rano wyjeżdżając nie wziąłem papierosów. I tak wytrwałem do wieczora. Wieczorem zapaliłem dwa, nazajutrz jednego i tak nie palę do dziś. Zauważyłem że coś się zmieniło, bo wcześniej wstydziłem się tego kim jestem— kapłana. Z jednej strony miąłem wrażenie że jakoś nie pasuję do kapłaństwa Chrystusa z drugiej strony często stawałem w miejscach i sytuacjach w których znaleźć się nie powinienem. Lubiłem dwuznaczności. Często chciałem aby nie traktowano mnie jak księdza, ale młodego mężczyznę. Z tych wszystkich powodów bardzo rzadko chodziłem w stroju duchownym, a jeśli już chodziłem było to dla mnie trudne. Po Szczyrku i pielgrzymce coś się zmieniło, strój kapłański jawił się jako źródło siły, zobaczyłem jako przypomina mi o Bożej obecności przy mnie i chroni od głupoty. Chodzenie w nim zaczęło być radością. Wiele pomogło to uwolnienie od nałogu palenia, bo minio wszystko trudno mi było w sercu pogodzić jedno z drugim. Pielgrzymkę zakończyłem we wspólnocie „Betlejem” u mojego kolegi księdza. Przyjechała też tutaj ta dziewczyna, która przez ostatni czas mi pomagała. Msza św. ze wspólnotą, adoracja, a potem czas na chwilę rozmowy. Usiedliśmy na chwilę z moim kolegą, a on zaczyna mi mówić o rekolekcjach kapłańskich w Medziugorju. Miałem pewność — to jest mafia!
Wtedy już było ciężko, bo przez to jak żyłem wcześniej popadłem w długi wobec parafii, których nie potrafiłem spłacić, nawet nie miałem pomysłu jak to rozwiązać, przecież nie domaluję pieniędzy. Na propozycję wyjazdu na rekolekcje odpowiedziałem, że nie mam pieniędzy. Okazało się, że ich nie będę potrzebował, bo koszt to odprawianie powierzonych intencji. Pozostał tylko transport. Na to moja koleżanka powiedziała, że jak Maryja mnie zaprasza to dojadę. Pomyślałem, że to takie nabożne gadanie, ale serce zadrżało.
Sytuacja wokół moich długów stawała się nieznośna. Sam w sumieniu czułem się podle, bo to była zwykła nieuczciwość. Miałem też świadomość, że wtedy gdy je wydawałem, myślałem innymi kategoriami i w ogóle ich nie liczyłem. Dużo musiałem wysłuchać o mojej nieuczciwości...
Zacząłem się znowu zamykać w sobie. Niepokój i poczucie poniżenia narastały ale teraz walczyłem: różaniec, adoracja.
Zadzwoniłem do biura podróży, które w terminie rekolekcji kapłańskich organizowało pielgrzymkę. Cena wydawała się przystępna, choć w tej chwili nie miałem nawet tyle. Sytuacja pogarszała się. Prosiłem proboszcza, abyśmy wspólnie ustalili jakieś drogi rozwiązania problemu. W odpowiedzi słyszałem jednak: „oddać natychmiast, a jak ksiądz nie ma to niech ksiądz idzie żebrać przed kościół po Mszy w niedzielę „.
Czułem, że zaczynam się załamywać. Coraz więcej czasu spędzałem na modlitwie. Mówiłem Bogu, że wiem, że ta sytuacja spowodowana jest moim grzechem i muszę to odpokutować, ale błagam ratuj, abym znowu nie pogrążył się w rozpaczy. Coraz bardziej próbowałem szukać własnych rozwiązań problemu, myśląc o kredytach, pożyczkach. Przyszła sobota, liturgia we wspólnocie neokatechumenatu. Wyszedłem czytać Ewangelię, a tu fragment o burzy na jeziorze i apostołach, którzy, gdy ich łódka zaczynała tonąć wpadli na pomysł, że zamiast ratować się po swojemu wylewając miseczkami wodę powinni obudzić Jezusa. Zadrżałem. Jak będę ratował się po swojemu, to znowu zginę. Mam zaufać i budzić Jezusa. Po powrocie poszedłem na długą adorację. Przed wyjazdem na liturgię proboszcz powiedział, że dopóki nie oddam pieniędzy, nie mogę wyjechać na urlop. Rekolekcje kapłańskie miały rozpocząć się w następny poniedziałek. Siedziałem w kościele i modliłem się: „Widzisz, że tonę. Obudź się Jezu !„ i przychodził pokój.
Niedziela. Przyszła mi myśl, aby zapytać kogoś mądrzejszego, jak można rozwiązać taką sytuację. Zadzwoniłem do seminarium do księdza rektora. Powiedziano, że go nie ma. Mimo to pojechałem, czułem, że powinienem. Gdy dojechałem na miejsce okazało się, że ksiądz rektor wrócił kilka minut przede mną. Opowiedziałem mu krótko sytuację, a on ku mojemu zaskoczeniu pożyczył mi sumę, potrzebną na bieżące rozliczenia. Byłem zaskoczony. Miałem nie tylko pieniądze. Pierwszy raz pękły moje uprzedzenia i żale do seminarium, które zawsze traktowałem jako wrogą instytucję. To było mocne doświadczenie. Pieniądze zawiozłem proboszczowi i otrzymałem urlop, ale długi zostały. Pożyczonymi pieniędzmi rozliczyłem się z bieżących długów. Została jeszcze pokaźna suma z okresu wcześniejszego, którą po przyjeździe musiałem zwrócić. Wydawało mi się, że się nie podniosę. Miałem urlop, ale właściwie nie miałem za co wyjechać. Pielgrzymka, z którą miałem się zabrać została odwołana. Ciągle pozostawała myśl, żeby jednak jechać. Ale jak? — miałem około stu złotych.
Poniedziałek. Spakowałem plecak chcąc na jakiś czas uciec gdzieś w góry pod namiot. Ze znajomym, pojechaliśmy do Łagiewnik chciałem tam powierzyć Bogu wakacje i podziękować za to, że na razie rozliczyłem się z proboszczem. Błagałem Boga, by uratował mnie z tych długów bo tonę. Odprawiłem Mszę św., modliłem się i coraz bardziej czułem, że powinienem jechać. Patrzyłem na białą figurę Maryi. Wydawało się to absurdem. Ale wezwanie było bardzo silne. Jeśli mnie zaprasza Maryja to dojadę i wrócę, a jeśli nie, najwyżej narażę się na śmieszność, a to, w co zaczynam wierzyć i tak bardzo wydaje się prawdą okaże się pomyłką — pomyślałem. Postanowiłem zaufać i rano wyjechać autostopem.
Wtorek rano — wyruszyłem. Msza św., brewiarz i w drogę. Kiedy stałem niedaleko kościoła z plecakiem i w koloratce próbując zatrzymać jakiś samochód czułem się dziwnie. Wziąłem do ręki różaniec i zacząłem się modlić w intencji tej pielgrzymi i rekolekcji. Ta modlitwa towarzyszyła mi całą podróż. O 18.00 byłem w Koszycach na Słowacji. Przy pięknej katedrze pytałem się o nocleg. Dostałem adres taniego turystycznego hotelu. Przed wyjazdem zadzwoniłem do o. Walentego i powiedziałem co zamierzam. Odparł, abym cokolwiek zrobię — pojadę czy nie — trzymał się drogi (neokatechumenatu). W Koszycach po Mszy św. w katedrze wyruszyłem do wskazanego hotelu. Okazało się, iż jest on na przeciwnym końcu miasta, niż miejsce z którego mam rano wyjechać. Postanowiłem przejść się kawałek drogą, którą miałem rano podróżować. Kawałek, i jeszcze kawałek, i zobaczyłem przed sobą kościół, przed którym stała grupa ludzi. Zapytałem, czy nie wiedzą gdzie w pobliżu można tanio przenocować. I okazało się, że jest to grupa neo, która czeka na kleryków z Polski. Zaprosili mnie na wieczorną liturgię i nocleg. Nie musiałem trzymać się wspólnoty, ona trzymała się mnie!
Do Medziugorja dojechałem w piątek na Anioł Pański. Poczułem się jak w domu. Przyjechałem trzy dni wcześniej; przygotuję się w ciszy do rekolekcji i spędzę tu moje urodziny -pomyślałem. Zaraz poszedłem do Oazy Pokoju. Modliłem się w ogrodzie przed figurką Królowej Pokoju myśląc, o moim imieniu. Tu jest Kraljica Mira a ja jestem Miro sław. Ona jest Królową Pokoju, a ja tym, który ma pokój sławić. Gra słów stała się tematem modlitwy, poczułem, że Ona jest moją Królową. Pojawiła się siostra z Oazy i wpuściła mnie na adorację do kaplicy. Czułem się jakbym zrzucił cały bagaż problemów, poniżeń i niepewności jutra. Trwałem i syciłem się miłością, ciszą i pokojem. Na drugi dzień udałem się na Górę Objawień.
Niedzielę —moje urodziny —rozpocząłem od Drogi Krzyżowej na Kriżewac, modląc się abym tu narodził się na nowo. Oddawałem Bogu swoje problemy z pieniędzmi, moją niepewność jutra, relacje z otaczającymi mnie ludźmi, szczególnie z moimi przełożonymi. Z Maryją świętowałem moje urodziny! Wieczorem w czasie Mszy św. modliłem się dalej o moje nawrócenie, dziękując, że Bóg uratował mnie z myśli samobójczych i chęci rzucenia kapłaństwa. Dziękowałem Maryi za to, że tak wspaniale wychowała te dwie kobiety, które posłała mi na ratunek. Dziś widzę, że Maryja bardzo kocha swoich synów kapłanów, a Medziugorje jest miejscem szczególnej łaski dla nich, łaski która pochyliła się nade mną i podźwignęła mnie!
Rozpoczęły się rekolekcje. Pierwszy dzień z prof. Ivancicem. Bardzo ciekawy wykład, czasem wręcz porywający. Potem modlitwa, w czasie której pierwszy raz w życiu doświadczyłem słów „wierzę w życie wieczne”. Zawsze, mimo, że często je powtarzałem, były jakieś odległe. Tu Bóg pozwolił mi doświadczyć przemijalności tego co mnie otacza, przeżyć to, że za jakiś czas narodzę się do nowej rzeczywistości, do wieczności życia z Bogiem. To było piękne i uwalniające. Teraz zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, że skoro przez szereg wydarzeń Maryja mnie tu przyprowadziła to będzie się mną dalej opiekować, że Jezus w mojej łódce obudził się i będzie mnie ratował.
Drugi dzień był zaskakujący. Ojciec Jezuita z Włoch mówił między innymi o długach. Jakby mnie ścięło. Opowiadał o tym jak, ludzie z takimi problemami finansowymi tracą poczucie godności, własnej wartości, jak stają w sytuacjach bez wyjścia. To właśnie przeżywałem. Ciągle miałem niepewność, co będzie po powrocie, a na wspomnienie tego, co się działo, czułem poniżenie i wiedziałem, że to wszystko przez własny grzech i głupotę.
W pewnym momencie wykładowca powiedział, że kiedyś stanęła przed nim kobieta załamana swoimi długami, a on nie widząc za bardzo jak wyrazić słowami to, co miał w sercu ucałował jej stopy. Odczułem, że Bóg mimo moich długów i zła, które zrobiłem pochyla się nade mną i przytula mnie. Czułem się mały, ale w tej małości jakże bardzo kochany. Modliłem się, aby Bóg uzdrowił tę sytuację. „Maryjo Królowo Pokoju uratuj mnie” — powtarzałem wpatrzony w obraz na sali gdzie odbywały się spotkania. Prosiłem żeby przemieniła moje serce, abym umiał odnaleźć się w tej sytuacji gdy wrócę.
Po tej konferencji poprosiłem tłumaczkę i podeszliśmy do ojca Ljubo organizatora rekolekcji. W trzech zdaniach powiedziałem mu jak tu trafiłem, że było ciężko, że chciałem popełnić samobójstwo, ale pojawiły się dwie kobiety związane z Medziugorjem i przyprowadziły mnie z powrotem do Boga. I dziś już wiem, że będzie dobrze, bo mam wspaniałą Matkę Maryję, która mnie kocha. Taki skrót. Ojciec powiedział, abym podzielił się tym w sobotę w czasie świadectw. Powiedziałem dobrze, choć wcale mi to dobrze nie wyglądało: po pierwsze, co ja mogę powiedzieć wobec takich świętych kapłanów z całego świata, przecież jestem młody, poraniony, bez doświadczenia, stremowany. A po drugie przecież nic ciekawego nie mam im do powiedzenia? Modliłem się i przyszła myśl, że to ani dla nich, ani dla siebie, ale ze względu na Maryję powinienem dać świadectwo tego, jak mi pomogła, szczególnie, że zawsze byłem sceptycznie i nieprzyjaźnie nastawiony do Medziugorja i wyśmiewałem się z objawień. Ona przyszła mi z ratunkiem, Ona Matka kocha wszystkich i tych, którzy za śmieszną i niedojrzałą uważają pobożność Maryjną. Takim też śpieszy na ratunek. Tego wszystkiego doświadczałem tutaj w Medziugorju, w moim sercu coraz bardziej gościł pokój i radość z bycia kapłanem. O tym chciałem powiedzieć.
Wraz z kapłanami byliśmy na Górze Objawień i odprawiliśmy Drogę Krzyżową na Kriżevac. Cały czas modliłem się, abym umiał odnaleźć się w sytuacji jaką zastanę po powrocie. Byłem u spowiedzi, powierzyłem Bogu moją relację z proboszczem, modliłem się ciągle słowami: „Królowo Pokoju ratuj mnie, z moich długów, mojego lęku przed jutrem „.
Widziałem to jak bardzo odszedłem od Boga, jak próbowałem iść za swoimi ambicjami, uszczęśliwiać różnych ludzi i oddalałem się od Boga. I widziałem jak w całym tym zagubieniu Maryja Matka Kapłanów czuwała nade mną, wyciągała do mnie rękę, jak bardzo Bóg mimo mojej słabości cały czas mnie kochał... to było piękne. Wyrzekałem się na modlitwie moich długów, mówiłem: „,Tobie je oddaję, ja sobie z tym nie poradzę” — szczególne w czasie adoracji Krzyża. Przychodził pokój, jakoś się ułoży — myślałem — w sumie dojechałem do Medziugorja choć wszystko się waliło, to też się ułoży, Bóg da mi siłę, abym przetrwał i w rok może dwa powinienem spłacić moje zobowiązania.
Nadeszła sobota, ostami dzień rekolekcji w którym miałem dać świadectwo. Czułem się gorzej niż przed pierwszym kazaniem w życiu. Modliłem się, aby to, co powiem było na chwalę Bożą. Zacząłem mówić i słowo po słowie w miejsce tremy przychodził pokój, modliłem się w myślach, patrzyłem na Maryję. W skrócie opowiedziałem to, co tu opisuję. Zakończyłem największym odkryciem ostatnich dni: „Nigdy nie wiedziałem, że mam tak wspaniałą i bardzo kochającą Matkę, dziękuję Maryjo”. To były słowa z samego serca, doświadczenie Jej miłości było ogromne, prowadziło do ponownego pokochania Boga i kapłaństwa... moje serce pływało w pokoju i miłości. Potem stało się coś niesamowitego, coś czego nie mogłem pojąć, coś co mnie przerosło i czułem się jeszcze mniejszy i jeszcze bardziej otoczony miłością. Coś co sprawiło, że słowa „wspólnota kapłańska” z których szydziłem, gdy przeżywałem swoje problemy, stały się pełną miłości rzeczywistością.
Kapłani z całego świata podchodzili, podawali mi dłoń, chcieli mnie uścisnąć i mówili, że dziękują za świadectwo. To było niesamowite doświadczenie. Ktoś powiedział, że jest proboszczem, ktoś inny, że też miał ciężki początek kapłaństwa, ale teraz już jest dobrze. Pojawili się księża z neo z Polski i ze świata. Poczułem braterstwo, wspólnotę i wielką troskę. Do tej pory najczęściej miałem wrażenia odrzucenia przez środowisko kapłańskie: proboszczowie, z którymi me mogłem się dogadać, księża z którymi me dało się znaleźć wspólnego języka, a tu coś odwrotnego, jedność i miłość mimo bariery językowej, tylu kilometrów, które dzielą nas na co dzień. Większość z tych kapłanów chciała mi pomóc.
„Musisz z tego wyjść”— powiedział któryś z nich i zrobili coś co mnie zaskoczyło, ofiarowali mi pieniądze na pokrycie moich długów, tyle ile potrzebowałem. Wszystko trwało ok. 30 minut, nawet nie wiedziałem jak reagować.
Do Medziugorja jechałem z niepewnością jutra za pieniądze, które dostałem. Postanowiłem zaufać: jeśli to prawda, to dojadę. I to była prawda, to było zaproszenie— podobno nikt do Medziugorja nie jedzie, jeżeli nie zostanie zaproszony. Wyjeżdżałem autobusem z grupą polską. Opuszczałem to święte miejsce doświadczywszy tego, że mam wspaniałą, kochającą Matkę Maryję. Przeżywszy to, że Bóg działa w naszym życiu bardzo konkretnie, ale nie zawsze tak, jak my to sobie wyobrażamy i że bardzo kocha swoich kapłanów. Przez ręce mojej ukochanej Matki Maryi Bogu niech będą dzięki. Amen.
Ks. Mirek
źródło "Echo Maryi Królowej Pokoju"